Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciebie.
— Zabij więc — krzyknęła Rózia podchodząc, ale wiedz, że postrachem śmierci nawet, nie wymożesz na mnie żadnego podpisu. Chcesz majętności, nie będziesz jej miał nigdy!
— Będę ją miał! zawołał mecenas, wrąc gniewem — jeśli nie strachem, to głodem wymogę na tobie czego chcę.
— Niczem!
— Słuchaj, przerwał mecenas porywając ją za rękę, nie myśl walczyć ze mną. Nikt jeszcze mnie nie pożył i silniejsi od ciebie upadli. — Słabej kobiecie...
— Pan Bóg sił doda, matka je u niego uprosi.
— Nie boję się takich pomocników — zawołał zajątrzony — wyzywam ich!
Rózia na te słowa padła na ziemię znowu i zmógłszy się płakała. Maleparta z papierem stał nad nią.
— Nie podpiszesz?
— Nigdy!
— Będę cię męczył.
— Męcz jak chcesz.
— To ostatnie słowo?
— Ostatnie, rób co chcesz.
— Daję ci dwa dni rozmysłu.
— Możesz mi ich nie dawać.
— Mam litość nad twojem głupstwem. — To mówiąc choć wahając się i ociągając wyszedł z alkierza, zamknąwszy drzwi na rygiel za sobą. W chwilę powrócił niosąc dzbanek wody i kawałek zapleśniałego chleba.
— To pożywienie dla ciebie.
Rózia okiem na niego nie rzuciła; rozjątrzony tym ciągłym oporem, zatrzasnął drzwi i wyszedł.
Nazajutrz rano, znowu z papierem w ręku odryglował alkierz i stanął przed Rózią. Jak wczoraj ona siedziała na ziemi, twarz miała bladą, zmęczoną, bo całą noc bez posłania spędziła oparta o ścianę, i w ustach nic nie miała, ale w oczach jej gorączkowy błyszczał płomień.
— Namyśliłaś się?