Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kusom... jak najmocniej sobie obiecując wcale na Marynkę nie patrzeć i nie lubować się w tych zwodniczych wdziękach, które są zgnilizną i popiołem...
Niewiadomo, czy Dziwulska się dnia tego spodziewała majora, ale było to możliwe, bo tyle a tyle różnych rzeczy powierzyć mu miała — i — to pewna, że Marynka, na niedzielę ubrana w ciemną merynnsową sukienkę z białym kołnierzykiem, pierwsza w oknie stojąc postrzegła przybywających i zawołała...
— Zdaje się, że major — ale z kimś drugim!
— Ale z kimże? niespokojnie podchwyciła Dziwulska.
— Nie wiem... Dwóch ich jest! upewniła Marynka...
Juraś się potknął w progu... zmieszało go to, zarumienił się i zapomniał o straży nad oczyma... podniósł je, osłupiał!
Stała tuż przed nim... taż sama, którą widział w kościele, albo raczej inna do niej podobna, stokroć od tamtej piękniejsza...
Stała i patrzała na niego tak napastliwie, śmiało, zuchwale, jak gdyby w istocie nieprzyjaciel rodu ludzkiego wysadził ją umyślnie dla upokorzenia nieszczęśliwego młodzieńca...
Spotkały się ich oczy... i Juraś jak gdyby ze wzroku tego napił się jakiejś trucizny, zapomniał o wszelkich postanowieniach, o niebezpieczeństwie pokusy, o skutkach myśli złych, które na duszy zostawiają plamy niezmazane... patrzał olśniony...
Takiej istoty cudnie pięknej nie widział, o takiej nie marzył.