Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/470

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła, że jej klaskają... Powiadam panu Żantyrowi, robi się taka piękna, klękać przed nią... Ale cóż z tego? trwa to dopóki się arya skończy, potem Żabińska musi być w pogotowiu, bo pada bezsilna, z krzykiem, płaczem, dostaje jakiegoś łkania... śmiechu... Strach!.. I choruje... A rzadko ją od tego wstrzymać się uda, mówił Juraś... Chowamy nuty, zamykamy fortepian... Gniewa się, łaje, każe otworzyć... Żabińska nut nie daje, i to nie pomaga. Weźmie lada arkusz papieru ze stołu i czyta z niego, tak jakby na nim było co napisanego.
Juraś westchnął ciężko.
— A cóż mówi doktór Bagiński? szepnął Żantyr.
— Nic: jak go przyprzeć, to się tylko rozgniewa i mówi mi: Czego wy mnie badacie, gdy ja wiem tyle co i wy? Któż taką chorobę zrozumie? Jutro może oprzytomnieć i być zdrową, albo gorzej jeszcze szaleć. Tu żaden doktór nie poradzi.
— Tak, rzekł smutnie Żantyr, na to może tylko poradzić Bóg, a ten wie, dla czego człowiekowi rozum daje i odbiera... Któż to może wiedzieć? czy jej z tem nie lepiej? Choć czasem ma chwilę spokojną...
Posterskiemu pociecha ta była nie do smaku, skrzywił się.
— Co bo pan Żantyr mówi! przerwał z jakąś butą, która nie była w jego charakterze. Jak to można utrzymywać, że człowiekowi nieprzytomnemu dobrze? Toć to grzech, a słowo daję, toć to grzech, dodał ex-kleryk z zapałem: wszak człowiek w tym stanie na zbawienie pracować nie może.
— A prawda! odparł organista: ale i nie grzeszy, bo za to, co czyni, nieodpowiedzialny.