Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/471

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Poterski zżymnął się.
— At, rzekł, gadanie. Dopóty, dopóki ten nikczemny włoch czy francuz żył, co się jej mężem nazywał, to niechby sobie było jak chciało, ale teraz gdy przyszła wiadomość z Marsylii, że go apopleksya ubiła, kobieta wolna... mogłaby...
Żantyr głową pokręcił.
— Tak, dodał, tak... myślisz acan sobie... mogłaby nawet za Poterskiego wyjść.
Juraś się zaczerwienił mocno.
— Nieprawda! odparł: ja tego jako żywo nie myślę. Pan Żantyr ma mnie za takiego niecnotę, co tylko dla siebie i o sobie myśli i stara się. A Boga biorę na świadka, ja się jej nie czuję godnym, przez głowę mi to nie przeszło. Czy onaby sobie kogo innego nie znalazła.
Żantyr się zadumał.
— Co bo ci w głowie! rzekł po chwili. Sądzisz, że jabym temu przeciwny był, żebyś się z nią ożenił, gdyby to możliwem było?
— E! dajmy bo temu spokój! zawołał Poterski niespokojny; nie ma mówić o czem.
Stali tak trochę naprzeciw siebie milczący.
— A wczoraj wieczorem jak była? spytał organista.
Jurasiowi niebardzo się odpowiadać chciało.
— Wczoraj wieczorem milcząca była, chodziła raz wraz po pokoju... wyglądała oknem, jakby na kogo oczekiwała, ale nie powiedziała na kogo...
W chwili gdy to mówili, od strony ogródka dał się słyszeć śpiew.