Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ksiądz począł kilku słowy uspokoiwszy siostrę, chodzić po izbie wielkiemi krokami. Dziwulski rozparł się na kanapie. Czas jakiś panowało milczenie...
Mąż obrócił się do żony nagle.
— Proszę mi zaraz kazać izbę oczyścić i śniadanie żeby było... Francuza zaprosiłem, lada chwila przyjedzie... Dziecka nikt sprzedawać nie myśli, ale pokazać przecię obcemu nie grzech...
— Po co? — zawołał ksiądz.
— Niechaj wiemy co stracimy — przynajmniej — rzekł Dziwulski. Korona jej z głowy nie spadnie, gdy mu zaśpiewa...
— Ja jej ani wyjść nie dam! — przerwała matka.
Gdy się tak o Marynkę kłócono — dziewczę wypłakawszy się, podsłuchawszy raz jeszcze co się w izbie działo, — jakby jakiemś natchnieniem pobudzone do tego, bez rozmysłu narzuciło chusteczkę na szyję, trzewiki na bose nogi wdziało i tylnemi drzwiami uciekło naprzód w olszynę, potem do brzozowego lasku, nareszcie dopadłszy do gęstych zarośli łozowych, w nich się ukryło...
Tu żadne ludzkie oko jej dostrzedz ani odgadnąć nie mogło... Łozy rosły na moczarze, woda stała pod niemi i Marynka chcąc przysiąść, musiała głęboko się przedrzeć nim kępinę znalazła suchą.
Cieszyła się swojem postanowieniem i niemal radowała z figla, który ojczymowi spłatała.
Powiadała sobie, że tu przesiedzi dopóty, dopóki ten obrzydły jakiś Francuz, co ją chciał kupić, nie przyjedzie i nie pojedzie sobie precz...
Zarośla, w których zasiadła, położone były niezbyt daleko od gościńca, mogła więc turkot powozu