Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/405

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Prawnik pił podaną herbatę, którą zresztą nawykł był pijać przez cały boży dzień, bez ustanku, rzucał pytania, szeptali poufnie. Rozmowa szła jakoś smutnie.
Z niej dyrektor coraz się mocniej mógł przekonać, że się znajdował na łasce kobiety i na językach złośliwych ludzi, prawie bezbronym. Korabicz go też przekonywał, że drugiej żony odzyskać nie mógł się nawet kusić, pókiby sprawa rozwiązana nie została. Nie było wyjścia, a drogi, któremi się wydobyć i ratować mógł próbować Volanti, szły takiemi manowcami, które złotem brukować trzeba, aby na nich nie zagrzęznąć.
Około północy, po długich i nudnych naradach, roztrząsaniach, wskazówkach, jakich mu udzielił przyjazny prawnik, Volanti, który leżał ociężały i jak obezwładniony, wstał nakoniec. Rękę zimną wyciągnął Korabiczowi.
— Dziękuję ci, rzekł krótko.
— Cóż myślisz?
— Sam nie wiem! Muszę w istocie dobrze objąć położenie moje i znaleźć jaki środek ratunku — ale jaki?
— Z mej strony, dodał Korabicz, w czem tylko mogę, chętną ci pomoc ofiaruję. Jako obrońca wszelką sprawę przyjmuję, tem bardziej twoją choć jest zła.
Nic mu już nie odpowiadając; Volanti mocno ścisnął jego rękę, westchnął ciężko, kapelusz nałożył, zapalił cygaro i wyszedł powoli.
Przez cały dzień następujący, ci co radzi byli śledzić kroki Volantego i domyślić się co pocznie, nie mogli wpaść na trop jego. Wrócił od Korabicza do