Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie zamknął jeszcze drzwi za sobą, gdy już krzykliwa rozmowa dyrektora z kasyerem, przekonała go, że Volanti niebardzo wziął do serca to, co Percival’a mocno poruszyło. Nie wstrzymał się więc od wejścia na pierwsze piętro i kazał się zameldować pani dyrektorowej.
W salonie, godzina była dosyć ranna, nikt jeszcze ze zwykłych gości się nie znajdował.
Baron nie był nawet pewien, czy go przyjmie pani, gdy drzwi się otworzyły, i Marynka powolnym krokiem wsunęła się do salonu, z partyturą jakiejś opery w ręku.
Pomimo nadzwyczajnego wysiłku i niedającej odetchnąć pracy ciągłej, mimo cierpień, których Percival mógł się domyślać wprzódy, a dziś je miał potwierdzone przez Volantego, pani dyrektorowa była w całym blasku piękności oryginalnej, jakiejś niezwyczajniej, której urok był w niezmiernem ożywieniu jakąś iskrą wewnętrzną, jakimś duchem przepotężnym.. Lecz był to posąg z innego świata, w którym serce do tego, co go otaczało, nie biło.
Wychodziła ze swego pokoju jeszcze ozłocona blaskiem jakiejś muzykalnej roli, powoli już ostygając, chłodnąc i przeistaczając się na biedne stworzenie, przykute do taczki życia powszedniego.
— Jak to? już z partyturą? zawołał Perciwal: ale pani się zabijasz tem!
— Ja? ja tem żyję, rozśmiała się pani Volanti.
— Gorączkowo... chorobliwie... zamruczał Percival.
Siedli, ona na kanapie, on na fotelu.