Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W mieście ogłoszono za wczasu, iż księżna proteguje talent, jakiego jeszcze stolica pierwocin nigdy nie miała... Prawiono cuda...
Było to niezręcznością, bo nie ma środka lepszego, aby się coś złem wydało, nad zawczesne ogłoszenie zjawiska jako cudownego fenomenu...
Tenor Francuz niejaki Robin, zwłoszczony za Romboniego, rachował też wielce na ten wieczór u księżny, nie mówiąc o fortepianiście, uczniu Liszta (bo któż dziś nie jest po trosze uczniem tego mistrza?), który gotował się rapsodyą węgierską uszy słuchaczów uszczęśliwić...
Marynka miała przygotowane dwie wielkie arye włoskie, najeżone trudnościami, popisowe, dla niej niesmaczne... Płakała nad niemi; Corsini utrzymywał, że powinna zrobić furore...
Cały program wieczoru był za wczasu obmyślony, nie bez walki o to, czy Marynka miała śpiewać pierwsza, czy ostatnia... Księżna Teofania rozstrzygnęła, że tenor Romboni powinien był zacząć, potem miała wystąpić ona, a finał odegrać niemiec.
Słuchaczów kółko miało się składać z dwóch pań muzykalnych, a dziesiątka smakoszów tych, co zwykle najgłośniej o muzyce gadali i uchodzili za wyrocznię u tych, którzy ich samych mało, a muzyki nic nie rozumieli.
Gdy Marynka, którą Volanti ceremonialnie wprowadził, do rzęsisto oświeconego weszła salonu, oczy wszystkich zwróciły się na nią. Słyszano o niej od dawna różne najsprzeczniejsze zdania. Jedni jak Scarlatti i jego klika odmawiali jej zupełnie talentu i intelligencyi, drudzy obwoływali cudem. Chodziły