Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dla czego?...
— Uparty koziołek! i skryta... nic z niej dobyć, mówiła Ildenfonsa. Powoli, dam sobie z nią radę... Dziś ci tylko to powiem, że był wielki czas, abym ja się tu znalazła... Powiadam ci czyhają na nią... Czuwać będę musiała, bo to dziecko niedoświadczone. Ten Volanti... nie bez kozery, baron, który się umyślnie ulokował pod bokiem... ma też zamiary... kocha się formalnie. Człowiek bardzo bogaty, ale bałamut... strach! Naostatek i nauczyciel śpiewu Włoch... zjada ją oczyma... Tego się najwięcej boję...
Major zaklinał ją, całując po rekach, aby czuwała.
— Ale, proszę cię, bądź spokojny, mojego oka nie ujdzie nic... Ja odgaduję... przenikam... i nie zaśpię...
Z kolei przyszło pożegnanie z Marynką, która za przywiezienie Krzewskiej ogólnikami dziękowała... i łzy miała na oczach.
— Mój majorze! rzekła, mój dobry opiekunie... strzeż tam mojej biednej Berezówki. Jak tylko powrócić do niej będę mogła... polecę... Nic mnie tu nie trzyma, oprócz długu... ludzie... nienasi... Myśli moje tam za olszyną i brzeziną... gdzie cień matusi się przechadza... O! tak, ja tam powrócę...
Wtem przerwała nagle.
— Zawieź pan ukłony siostrzeńcowi, dodała.
Major się uśmiechnął smutnie...
— Biedne chłopczysko... jak on tam pobożnie, gdyby relikwij kwiatków waszych pilnuje... Dobry chłopak!
Marynka powtórzyła: