Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ści moje, których nie jestem panem, z drogi uczciwej mnie nie sprowadziły...
Volanti zamilkł.
— Idzie tu tylko... rzekł jąkając się, przedewszystkiem o... delikatność, o poszanowanie...
Zatrzymał się chwilę Volanti i dołożył:
— Nająłeś pan umyślnie mieszkanie w sąsiedztwie. Dziewczę trwożliwe, nawet do ogrodu wyjść nie będzie śmiało, w obawie szpiegowania i spotkania... Śpiewać nie będzie mogło... słowem...
— Słuchaj Volanti, przerwał nagle baron, biorąc go za rękę: kochasz się w niej? co? chcesz ją mieć dla siebie? mów!
Zczerwienił się dyrektor.
— Co za pytanie! odparł, — daję słowo, że mi to w myśli nie postało!
— Idzie ci o świetny sukces? spytał Francuz.
— Spodziewam się! łożę na to... rzekł Volanti.
— Nie róbże sobie nieprzyjaciela ze mnie! zawołał Percival. Daję ci słowo honoru, a ono coś jest warto, że o żadnem bałamuctwie dotąd nie myślę, i że korzystać z prostoduszności twej pupilli nie mam ochoty; ale ona mnie żywo zajmuje... Nie odpędzaj mnie, bo ci przez zemstę szkodzić będę, a wiesz, że mogę to uczynić. Niebezpieczeństwa nie ma i nie będzie, bo i ja też poszanować umiem, co warto poszanowania... Rękę ci moją daję na to, ale — nie dziwacz... Będę ją widywał, i sława na tem nie ucierpi... a przyszłość zyszcze...
Volanti stał dziwnie jakoś niepewny siebie, wahał się.
— Mówię ci, dodał baron, że właśnie prostota