Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rano zaledwie wysiadł Percival, gdy ujrzał przed sobą posępną twarz niebardzo miłego gościa. Zostawszy sam na sam z nim, dyrektor przystąpił z postawą sztywną i ceremonialną.
— Pozwolisz baronie, chwilkę rozmowy, seryo!
Baron wcale niezmieszany tym wstępem, z pańską i dumną postawą skłonił się:
— Jestem do usług.
Ton, jaki przybrał Percival, zmieszał Francuza. W istocie zależało mu na tem wiele, ażeby nie zrywać z nim i skończyć przyjacielsko. Sądził, że ma i mieć będzie przewagę za sobą, wynikającą z położenia, że był w swojem prawie; baron zdawał się nie uznawać tego, stawił się energicznie. Dyrektor zawahał się z rozpoczęciem rozmowy.
— Słucham, dodał, korzystając z przestanku baron. Wiem o co idzie, łatwo się tego domyślić; lecz uprzedzam cię, że się ani zastraszyć, ani zmiękczyć nie dam...
— Mówmy otwarcie, wybuchnął Volanti: czy się godzi tak prześladować i ścigać biedną istotę?
Baron śmiać się zaczął.
— Lecz, do licha! zawołał, jakież ty masz prawa opiekować się tą biedną istotą? Co ty lepszego robisz? Spekulujesz na niej, no! a ja się nią interesuję.
— Ażeby zbałamuciwszy, porzucić — rzekł Volanti.
— Mój kochany, odparł baron, bałamucę, to prawda, te, które się dają bałamucić. Ani słowa. Nie możesz mi jednak zarzucić ani podstępu, ani zdrady, ani gwałtu... Zdaje mi się, że nawet głupie namiętno-