Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miał dosyć wyrazów na pochwały... Stawił już nie głos jej nieporównany, ale instynkt i talent nadzwyczajny, odgadywanie umiejętności takie, jak gdyby ją tylko zapomnianą przypominać sobie potrzebowała...
Niekiedy Volanti wciskał się w czasie lekcyj, i on był zachwycony... Nauka języków szła też z łatwością. Francuzczyzna wyniesiona z domu ułatwiała język włoski... Oprócz tego Marynka pożerała książki, które ją wtajemniczyć mogły w zagadnienia dramatycznej sztuki...
Umysł jej rozwijał się nie prawidłowo, nie systematycznie, lecz z żywością i potęgą zdumiewającą.
Zarazem i powierzchowność jej uległa zmianie powolniejszej, ale stanowczej.
Straciła świeżość wiejską, pobladła, a razem urosła, rozwinęła się, i twarz nabrała wyrazu. Nie była piękną, lecz mówiła o intelligencyi, nęciła smutkiem jakimś głębokim, powagą nad wiek. Miała też dar podobania się, to coś, czego nie daje sama rysów doskonałość, ale co wyciska na obliczu dusza.
Nie można było spojrzeć na nią i nie zapamiętać jej twarzy, nie chcieć się jej przypatrzyć, nie być nią podraźnionym jako zagadką. Temu wrażeniu nie obronił się ani Corsini, który nie przyznając się sam przed sobą, kochał się już w uczennicy, ani Volanti nawet, który gniewał się na siebie za pewną czułość niepotrzebną. Dochodziła ona do tego, że Marynki najmniejsze życzenie było dla niego rozkazem.
Francuz ani przypuszczał nawet, żeby nie mógł — kochać, lecz... przyznawał się, i miał dla niej — uczucie niemal ojcowskie.