Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

padłe miał głęboko... Zęby, któremi dolną wargę zakąsił, straciły już blask i świeżość dawną, choć jeszcze całe się zachowały.
Męzka postawa, ruchy zręczne, sam ubiór choć podróżą zbrukany, kazały się domyślać w nim człowieka należącego do tak zwanego przyzwoitego świata. Było coś i fryzyerskiej lalki w nim, i tego swobodnego rozpasania, które podobne lalki znudziwszy się przybraną formą, przybierają gdy chcą odpocząć...
Kapelusz miękki z dużemi skrzydłami, na głowie gęstemi włosami okrytej siedział od niechcenia rzucony z pewnym wdziękiem, na szyi mocno niebieski lekki krawat zapięty był szpilką imponującą olbrzymim koralem... Łańcuch i dewizki zegarka godne były paryzkiego złotnika z ulicy de Paix, który je zapewne robić musiał...
Zasłuchany w śpiew ten, stał mężczyzna pod drzewem, niekiedy drgnięciem zdradzając jak on go dziwił i poruszał. Chwytał się za włosy, podnosił rękę jedną, to drugą, zdawał się niesłychanie zdumiony i niepewny co ma począć. Wracać do powozu wcale mu się nie chciało... Spoglądał ku zaściankowi, po okolicy z prawie rozpaczliwym wyrazem twarzy.
W ciągu tej sceny mimicznej, która w przekonaniu odegrywającego ją, zapewne świadka żadnego nie miała — ścieżyną wydeptaną przez pola, ku zaściankowi kroczył powoli człowiek, który się jej ciekawie, niewidziany przyglądał.
Ten był widocznie rodzimym owocem ziemi, po której z taką pewnością stąpał, na którą z taką miłością spoglądał, jaką między nią a nim długie lata węzłów tysiącznych zrodzić mogły...