Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wać jeszcze skłonić go, by zmienił zdanie i poszedł za radą ojca.
Po wieczerzy, gdy się wszyscy porozchodzili — siostra wbiegła do pokoju brata, który się jej spodziewał i był do walki przygotowany. Od pierwszego spojrzenia na ten list, lice Leokadyi gorzało, i można było zaręczyć, że gdyby on jej pierwszej wpadł w ręce, byłaby go nieochybnie zniszczyła.
— A zatem — odezwała się porywczo — idziesz z wizytą do księżny?... To postanowione?
— Muszę — rzekł Celestyn lakonicznie.
— Nie widzę musu — przerwała — widzę tylko chęć wielką zobaczenia... ideału... i wielką słabość w mężczyźnie... Pfe!
Celestyn syknął.
— Masz słabość dla niej — dodała — wiem o tem; dla tego właśnie powinieneś unikać jej... Idziesz w ogień! po co? aby więcej cierpieć!
— Czy zawsze tylko własnem cierpieniem mają się mierzyć czynności? Może też i cudze cierpienie wzywać na nie!
Leokadya siadła przy stole, podpierając się na rękach obu i rozrzucając piękne swe włosy ruchami które zdradzały jak była poruszona.
— Nie rozumiem tych ludzi! wykrzyknęła — matki, opiekuna! Widzą, bo nie ślepi, że ona jest zakochana, i zamiast wybić jej to z głowy, w najśmieszniejszy sposób podsycać chcą jej kaprys — który... na który nazwiska nie ma. Bo juścić, nie mogą pomyśleć nawet, aby ją wydać za ciebie! Ściągają na tę biedną istotę potwarze... na ciebie — ohydę... W przyszłości gotują...