Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zdaje mi się, że odmówić byłoby niewłaściwem...
P. Joachim głowę podniósł.
— Tak, zawołał — tak asindziej sądzisz — a ja, ja sądzę, że te stosunki fałszywe co prędzej należy zerwać. Masz swój rozum, nie narzucam ci mojego, ale powiadam, że to do niczego dobrego nie prowadzi... Jeśli kaprys, zabawką być poważnemu człowiekowi nie przystoi; jeśli co więcej — sumienie nie pozwala narażać się na jakieś przyjaźni, które do niczego oprócz kalumnij ludzkich nie prowadzą. Wolno księżnie matce pobłażać zepsutemu dziecięciu — ale cóż za rola dla waćpana?
Leokadya oczyma potakiwała ojcu, matka ramionami ruszała, ale przeciw zdaniu jegomości odzywać się nie śmiała. Milczała więc. Celestyn zdawał się niepewien co pocznie.
— Bądź co bądź — rzekł po namyśle, — zamiast na list odpowiadać, będę sam jutro, i postaram się o to, aby mnie uwolniono...
— Jabym list wolał — odparł ojciec. Ty, mój Celestynie, nie masz dosyć energii, miękki jesteś...
Syn potrząsł głową.
— Byłoby niegrzecznością nie stawić się — odparł — muszę pójść.
P. Joachim usłyszawszy to — zamilkł, ręce założył na piersiach i zaczął chodzić po pokoju.
Tak rozmowa się skończyła, ale po niej pozostało coś jakby oczadzenie. Wszyscy czuli się skłopotani. Leokadyi łzy się w oczach kręciły. Nie miała ona nadziei nawrócenia brata, a jednak chciała choć spróbo-