Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Celestyn odczytawszy raz i drugi list cały, w milczeniu położył go otwartym na stoliku, naprzeciw ojca.
P. Joachim dobył okulary, i z widoczną obawą zabrał się do czytania. Zmarszczyła mu się brew, zagryzł wąsy, stał długo z listem w ręku...
Zwrócił się potem do syna, z niemem zapytaniem. Celestyn nie odzywał się.
— Co to jest? igraszki jakieś? mruknął. Masz zabawiać rekonwalescentkę?
Ruszył ramionami.
— Potrzeba było zawczasu do Wilna wyjechać, bylibyśmy nieprzyjemnej tej korrespondencyi i niemiłej odmowy uniknęli.
Matka, która także list sobie przysunęła i przeczytała go, odezwała się ze zwykłą prostodusznością:
— Dla czegoż odmowy? To biedactwo przywiązało się widać do swojego professora... tęskni — dla czegoż Celestyn ma odtrącać? Oni płacą dobrze...
— Biedactwo! wtrącił p. Joachim, patrząc na żonę — biedactwo to, co się do jejmościnego syna przywiązało, także po nim tęskni, ma lat ośmnaście czy dziewiętnaście, Celestyn dwadzieścia kilka...
Zarumieniła się pani Monika.
— Cóż bo znowu jegomość takie jakieś niedorzeczne robisz przypuszczenia!!
Leokadya jak w tęczę patrzała na brata, który siedział zdrętwiały. Ojciec także zwrócił wejrzenie na niego, domagając się, aby wypowiedział myśl swoją. Celestyn bladł, rumienił się, nie mógł zebrać się na słowo. Nagle powstał z krzesła, potarł ręką po czole, i rzekł: