Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, mościa księżno, dokończył doktór po cichu — tak... ośmielam się wnieść co mi sumienie nakazuje... Należałoby w jakikolwiek sposób powołać odprawionego nauczyciela... Wszak-ci to żadnych za sobą następstw nie ciągnie. Mnie się zdaje, iż księżniczka, gdy się jej sprzeciwiać nie będziemy, sama spostrzeże... iż to było fantazyą dziecinną. Nie widzę innej rady... Trzeba jej dać tę zabawkę, którą ona sama może potem połamie i na świat nizko wyrzuci.
Księżnę Eufrezyę słuchającą z uwagą uderzyło to głównie, iż dwaj doradcy, nieznani sobie, zgadzali się na jedno. Było to dowodem, iż w istocie nie miała nic innego do czynienia.
Załamała rękę w milczeniu.
— Mościa księżno — dodał Landler, — gdyby nie szło o zdrowie, a może o życie — nigdybym tak heroicznego nie przepisał lekarstwa... ale... ja z moją medycyną jestem bezsilny.
Rozpostarł ręce.
Nastąpiło milczenie długie.
— Jeżeli to wyrok ostateczny, rzekła matka głosem osłabłym, dla ocalenia dziecka...
Spuściła głowę.
Lecz mówiono mi, dodała żywo, że ten... pan miał wyjechać. Jeśli go nie ma już w Warszawie.
Doktor nie wydał się ani ze swą rozmową, ani z wiadomością o Celestynie, szepnął tylko, iż mu się zdaje, iż jest prawie pewien, iż widział go w ulicy... Spojrzał na zegarek i pożegnał księżnę.