Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

większa — trzeba się chwytać jak mówi przysłowie, choć brzytwy.
Księżna słuchać nie chciała.
Nazajutrz jednak, po namyśle oświadczyła Żuliecie z wahaniem jeszcze, że — gdyby nikt o tem nie wiedział, a można potajemnie uprosić Pietraszka... gotowaby się zgodzić na to.
Markiza wzięła na siebie przywiezienie dziwaka. Była z nim znajoma, bo raz zagrożona chorobą gardła, w której ją lekarze odstąpili, winna była Pietraszkowi cudowne ocalenie. Odtąd odwiedzała go, posyłała mu kwiaty, które lubił i stała się jego wielbicielką. Stary dziwak oswoił się z nią, mniej dla niej niż dla innych był niegrzeczny, czasem kwadrans jaki z nią pogawędził, słowem — wedle wyrażenia Żuliety miał słabość dla niej.
Z tej słabości markiza postanowiła korzystać, i nazajutrz rano pojechała w Aleje. Sługa pana konsyliarza, którego zwano Tymczą, hojnie obdarzany przez markizę, chętnie jej wyrabiał audyencyę. Chociaż to była najniewłaściwsza godzina, bo poświęcona chorym ubogim, a tych u wrot ścisk był wielki, Żulieta umiała wpłynąć tak na Tymczę, że panu ją oznajmił i zaprowadził do izby, w której na krótko oświadczył się ją przyjąć.
Niepiękna była powierzchowność p. Pietraszka, który dnia tego miał jeszcze od pół tygodnia nieogoloną brodę, a przyodziany był w kapotę ranną i pantofle z obciętych bótów zrobione, na bose włożone nogi. W rękach zasmolonych doktor trzymał nasmarowany właśnie plaster, którego woń aromatyczna roz-