Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chodziła się po izdebce, gdy Żulieta wesoło weszła pozdrawiając go...
W pokoiku zarzuconym gratami siąść nawet nie było na czem.
Był tu rodzaj laboratoryum czy apteczki... Na oknach, na półkach, na podłodze pełno było garnków, flaszeczek i słoików... Papier, sznurki, korki stolik niewielki okrywały.
— Konsyliarzu, jeśli kiedy miałam u was odrobinę łaski — poczęła markiza — ja, com ci winna życia...
— Ale ba! mruknął doktor, patrząc na nią; nie mnie, ale naturze. Innąby po tych lekach, jakie jej dawali, dyabli wzięni... O cóż idzie?
— Jakby o moje własne dziecię, jakby o mnie samą! zawołała Żulieta.
— A siła tam już tych trutniów było przedemną? zapytał.
— Jeden tylko...
— Choroba trwa od dawna?
— Dni z dziesięć.
— Cóż to jest?
Na to ostatnie pytanie zmieszana Żulieta odparła, że nie wie, i że księżniczka...
— E! e! księżniczka! krzyknął doktór, ręką wywijając w powietrzu — a dajże mi acani pokój! Ja jestem doktor dla chłopów nie dla książąt. Na ich chorobach ja się nie znam...
Lecz Żulieta nie zważając na odmowę, zaczęła gwałtownie prosić, modlić, zaklinać, i doktor zniecierpliwiony jęknął:
— No, to muszę uledz... bobym się jej ani dziś, ani jutro nie pozbył. Zapowiadam jednak wcześnie, że ja