Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jedź, rzekł... niech ci Bóg błogosławi! — zacnym jesteś i rozumnym...
Głos mu drżał. Widać było, że zapytać chciał jeszcze nie o jeden szczegół może, ale się wstrzymywał przez uczucie delikatności. Nie miło mu było męczyć syna, w którego twarzy boleść widział. Lękał się za nadto dowiedzieć, nawet odgadnąć.
— Jedź, powtórzył...
Celestyn pocałował go w rękę, odetchnął lżej, — i widząc, że p. Joachim milczy, oddalił się po cichu.
Teraz już cofnąć się z postanowieniem było niepodobieństwem.
Wróciwszy do swojego pokoju, Celestyn, jakby mu brzemieniem ogromnem ciężyło spełnienie ostatniej ofiary, usiadł list pisać natychmiast, aby go wysłać jak najprędzej.
Dzień cały miał wolny — oznajmił matce, iż spędzi go w mieście, i chciał wyjść, siostry nie żegnając, gdy Leokadya zabiegła mu drogę. Spojrzała w oczy i wciągnęła go do swojego pokoiku...
— Byłeś u ojca? spytała głosem drżącym...
Celestyn potwierdził skinieniem głowy i dobywszy list, pokazał adres jego...
Ze łzami w oczach Leokadya rzuciła mu się na szyję.
— Jesteś — moim kochanym, szlachetnym, — moim idealnym Celestynem! kocham cię! zawołała. Wiem wszystko... walczyłeś z sobą — wyspowiadałeś się ojcu, — mosty spalone! Honor ocalał... Bóg ci ofiarę osłodzi!
Celestyn wymknął się, pożegnawszy ją ściśnięciem ręki...