Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żegnaniem, że cię kocham i kochać nie przestanę. Ludzie źli uczynili cię nielitościwą, ale serce się twe odezwie, uczujesz jak byłaś okrutną...
Odwrócił się ku drzwiom, i nie spojrzawszy na księżnę, która się rzucała jak szalona, począł szukać klamki dłonią drżącą. Doktór musiał mu pomódz do otwarcia drzwi, a widząc go osłabłym i chwiejącym się, wyszedł z nim razem.
W żółtym pokoju tłomoki stały jeszcze nie rozpakowane, Celestyn zadzwonił, aby mu sprowadzono powóz, miał w ręku kapelusz podróżny, przyjść jeszcze do siebie nie mógł. Landler uspakajał go napróżno cichemi słowy. Nie zdawały się one na nim żadnego czynić wrażenia.
— Panie Celestynie — szeptał mu — nie narzucam mu mojego zdania... lecz — pozwól sobie powiedzieć, że postanowienie twe niedopuszczenia rozwodu czyni cię niewolnikiem i ich pęta... jest to pół-środek... Widzisz sam, że tu się już niczego spodziewać niemożna...
— Na rozwód nie pozwolę — odparł Celestyn — to moje ostatnie słowo, możesz go im powtórzyć.
— Cóż robisz z sobą?
— Jadę na Pragę do matki, rzekł Celestyn — pozostanę tam, dopóki nie znajdę zajęcia... schronienia... nie wiem.
— Najprzód uspokojenia... dodał Landler.
— Tego wola dać nie może...
— Daje czas... rzekł doktor.
Powóz zatoczył się przed ganek, z pośpiechem gorączkowym Celestyn kazał znosić tłomoki, siadł co