Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zatem nie mówmy już o tem — rzekł Michał ściskając go, — i obyś nie miał powodu do zmartwienia.
— O rozwodzie nikomu się ani śniło! dodał Celestyn... wprost brukowe plotki.
Na tem się skończyło. Kormanowski wcale nieporuszony tem, co za nikczemne potwarze uważał, był najlepszej myśli. Podżartowywał z miejskich próżniaków, którzy nie mając nic do czynienia, komponują rzeczy niestworzone.
Michał zabawił do późna po części dla przyjaciela, w części dla panny Leokadyi, od której ile razy tu przybył, oderwać się nie mógł. On i ona tak się jakoś w poglądach na świat, charakterach i temperamentach godzili, iż czas im schodził jakby na harmonijnym duecie.
Nazajutrz Celestyn dosyć rano wybrał się do pałacu. Myśl, że swą Jadzię zobaczy, ożywiała go i rozweselała. Zapomniał wszystkiego co od niej i przez nią wycierpiał, dawna miłość spotęgowana dłuższem niewidzeniem — napełniała biedne serce. Wyobrażał już sobie powitanie, radość jej i swoją, przyjęcie...
Stanąwszy przed pałacem, gdzie służba dosyć zdziwiona go przyjęła, jak stał, nie oznajmując się, z bijącem sercem pobiegł do Jadzi. Była to właśnie godzina śniadania. U stołu w saloniku młodej pani siedziała księżna matka, ona i — ranny dosyć gość Eustaszek.
Towarzystwo było bardzo ożywione, gdyż z dala śmiechy się słyszeć dawały, gdy blady, wzruszony pan Celestyn ukazał się w progu. Istny posąg komandora...