Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chciałam panu konsyliarzowi podziękować — odezwała się rumieniąc — za staranie około męża mojego. Ta nieszczęśliwa choroba przypadła właśnie w taki moment, gdy ja obowiązku mojego spełniać nie mogłam, a com wycierpiała...
— Wierzę, wierzę, odparł doktor głosem wielce poruszonym. Pojmuję co się musiało dziać w sercu pani... — zwłaszcza, że to choroba była nie żarty. Takiego zapalenia mózgu jak to, obserwować mi się nie zdarzyło. Nie chwaląc się, prawdziwym cudem ocaliłem go... Należy też podziękowanie tej pani czy panience, co mi w pomoc przyszła, bobym sobie nie dał był rady. W domu tak wszyscy byli zajęci, że ja dla siebie ani obiadu, ani szklanki wody doprosić się nie mogłem. Sam chodziłem do studni po wodę. Zaledwiem mógł dostać.
A! tak! tak! dodał doktor — dziękować Bogu, iż się to nie gorzej skończyło!
Jadzia słuchając stała w płomieniach, bladła; zuchwalstwo doktora, obawa, aby nie rozgłaszał tego — odejmowały jej prawie przytomność.
— Jam temu niewinna, rzekła cichym głosem, tłómacząc się — nie dano mi wiedzieć, mama mnie nie dopuściła.
— Ja też pani nie obwiniam, począł doktor; bo takiego zapomnienia o chorym, choćby to był parobek z kuchni, osoba takich uczuć i szlachetności jak pani — dopuścićby się nie mogła.
— Ja...
Doktor się skłonił, urywając rozmowę — chciał odejść.