Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Serce zastygłe poruszyło się rochę.
— Ale czemuż mi nie powiedziano? zawołała.
— Bo paniby tam nic nie pomogła, — odparła flegmatycznie panna Klara.
Księżna już wprzódy zawiadomiona była o stanie pana Celestyna. Choroba ciężka nie była jej na rękę, mogła litość obudzić. Z okrucieństwem macierzyńskiego przywiązania do córki, mruknęła dowiadując się o tem: — Żeby sobie przynajmniej umarł, nasby i siebie wyswobodził, ale tego rozumu mieć nie będzie!
Czatowała więc na moment, w którym córka się dowiedzieć miała o stanie męża, aby rozczuleniu zapobiedz i niepotrzebnym, jak się wyrażała, objawom sentymentu.
Jadzia, która była na wpół rozebrana, już chwyciła szlafroczek, chcąc iść się dowiedzieć do męża, gdy matka ukazała się w progu.
Rozstawiła ręce szeroko.
— Dokąd? dokąd? zawołała — nie pozwalam! Chory — no to jest przy nim doktor — a choroba gorączkowa, jakaś zaraźliwa, i wzruszenie widokiem tym niepotrzebne. Powinnaś się szanować. Nie masz i ty zdrowia za nadto. On młody i silny, a ty możesz mi gorzej rozchorować. Nie pozwalam.
— Ależ — przerwała Jadzia — niepodobna go tak opuścić!
— Wcale opuszczony nie jest, żywo odparła matka. Rymunt posłał zaraz po doktora. Zrobiono wszystko co można... On leży jeszcze nieprzytomny, nie pozna cię nawet. Co ty tam będziesz robiła? Proszę iść do łóżka — ja nie puszczę...