Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale — na Boga! to być nie może! Jakże — jutro...
— A! jutro — rzekł chory gorączkowo — jutro będzie to co dzisiaj... Obejdzie się bezemnie... Widziałaś jak mnie przyjęła rodzina, hrabia Paweł i inni. Odwracano się odemnie, nikt słowa przemówić nie chciał. Choroba więc przychodzi w porę i uwolni was odemnie.
— Celestynie! na miłość Boga — zawołała żona. Cóż ludzie powiedzą! żeś się ich uląkł i uciekł! W chorobę nikt nie uwierzy. Potrzeba dostać na placu... Ja wszystko widziałam, to się jutro odmieni. Ks. Eustachemu wypowiedziałam oburzenie moje... Na Boga... dotrwaj.
Kormanowski słuchał obojętnie.
— Jadziu moja — rzekł smutnie — są rzeczy nad siły ludzkie... Nie wiem nic... Jeśli jutro dźwignąć się potrafię... a każesz mi spełnić ten kielich do dna...
Nie dokończył.
Gorączka była tak silna, iż musiano posłać po służącego, aby mu pomógł zawlec się do łóżka...
Jadzia postała chwilę, patrząc za odchodzącym, i pobiegła do matki.
— Celestyn zachorował mocno! — zawołała wchodząc...
Księżna się uśmiechnęła.
— I ty temu wierzysz? zapytała...
— Ale on istotnie chory!
— Ze złości! odparła księżna. — Chciał, aby mu familia robiła honory... nie umiał się znaleźć, bez taktu...