Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w kąt zepchnięty, nie wiedział już co począć z sobą.
Jak w bajkach zaklęci jacyś co się stali niewidzialnymi, Celestyn zdawał się nie istnieć dla nikogo.
Z każdą chwilą położenie to stawało się nieznośniejszem.
Spróbował kilka razy przebojem wcisnąć się w jakąś gruppę, ale składający ją ściskali się, rozchodzili i zdawali nie postrzegać go prawie.
Na odezwania się albo nie dawano mu odpowiedzi, lub taką, że dalsza rozmowa była niemożliwą.
Przy herbacie miejsca sobie nie znalazłszy, u wieczerzy dobrowolnie już nie siadł i jako gospodarz chodził po za krzesłami. Żona kilka razy przez miłosierdzie go przywołała do siebie i posłała do kogoś z tych lubych gości, ale i to mu lepszego nie zdobyło przyjęcia.
Wieczór ten jak wiek długi, skończył się wreszcie, a Celestyn uczuł się tak niedobrze, głowa go rozbolała straszliwie, dreszcze go porwały, iż musiał paść zaraz na kanapę, aby cokolwiek wypocząć. Miał silną gorączkę.
Jadzia, która długo zabawiała z matką markizę Żulietę, nierychło sobie przypomniała swą ofiarę, zaczęła posyłać, szukać, i znalazła leżącego w salonie w takim stanie, iż się przelękła.
Usłyszawszy wołanie jej, Celestyn podniósł głowę, cisnąc ją rękami — i zmienionym, słabym głosem odezwał się, że — się czuje mocno chorym. Jadzia trochę strwożona przystąpiła do niego...
— Co ci jest?
— Nie wiem — odparł Celestyn — czuje coś jakby febrę...