Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Krokiem powolnym wszedł Celestyn do pokoju żony...
— Tylko co powróciłem od matki, rzekł przybyły spokojnie. Przecię jednego dnia jej poświęconego za złe mi mieć nie można.
— Nie czynię też żadnych wymówek, kwaśno ciągnęła dalej żona. Pytam tylko, czy to już jest skończone?... czy możemy się wybierać do Zbyszewa?
— Wyjazd był naznaczony na jutro — rzekł Celestyn — wszystko w pogotowiu, a z mojej przyczyny żadnej zwłoki nie będzie.
— Nie wiedząc o tej powolności — odparła Jadzia z przekąsem, — wolałam wyjazd o dzień odroczyć, abym potem nie była obwiniona o despotyzm...
— Jadziu! — zawołał drżącym głosem Celestyn — nigdym cię o nic przed nikim nie obwinił. Jesteś niesprawiedliwą. Byłem i jestem ci powolnym, posłusznym we wszystkiem... Godziż się?...
— Ja przecię też nie winię i wymówek nie czynię, — a jeśli mam żal — chowam go w duszy.
— Żal? za co? zapytał mąż.
— Bom czyniąc ofiarę z siebie, nie takiej miłości się spodziewała!
Celestyn ręce załamał.
— Jadziu moja, zawołał — nie dręcz mnie — nie zasłużyłem na to. Z ofiarami się nie liczmy; kto je wymawia, ten je cofa... Na Boga miej litość nademną... dodał. — Chciałaś mieć ze mnie niewolnika, — masz go... Dałaś i dajesz mi uczuć, że miłość nas nie porównała, — że ja stoję zawsze niżej gdzieś u stopni twojego tronu... Wszakżem się zgodził z tem i milczę...