Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ojciec asindźki niemłody jest, a choć krzepki, ale to z temi naturami silnemi nam najgorzej. Ze słabowitemi, co nawykli kawęczeć, da sobie człowiek radę; a to są dęby, co długo stoją, lecz gdy przyjdzie burza, jednym zamachem je obala...
Zlękła się panna Leokadya, a stary doktor ramionami poruszył. Kazał po swój worek podróżny posłać do domu i ulokował się już stale we dworku, w dawnym pokoju Celestyna. Ażeby pani Moniki nie przestraszać, wytłómaczył jej to tem, iż więcej dla zabawienia i dystrakcyi przyjaciela, niż dla leczenia go chciał być przy nim. Choroba szła bardzo szybkim krokiem — i mimo wszystkich środków, jakie Maniszewski wspólnie z zawezwanym kollegą przepisywał, powstrzymać jej w biegu nie było podobna... W kilka dni stracono nadzieję...
Jedna pani Monika, nawykła w długiem życiu widywać męża zawsze wychodzącego zwycięzko ze wszystkich cierpień, nie przypuszczała, aby mu co mogło zagrażać. Poiła go ziółkami, okrywała, i widząc załzawione oczy córki, pocieszała ją upartem:
— Przesili się to lada godzina, zobaczysz.
Leokadya wiedziała już od lekarzy, że wszelka nadzieja stracona była. Zdaje się, że i p. Joachim miał poczucie stanu swojego, gdyż po cichu prosił córki, aby mu księdza sprowadziła w takiej godzinie, w której p. Monika odpoczywała, ażeby jej nadaremnie nie trwożyć. Stało się jak pragnął.
Córka z męztwem heroicznem, od wielu dni nie kładąc się, nie spoczywając, starcząc za wszystkich, musiała oszczędzać matkę, służyć choremu, i połykać łzy, aby boleści nie zdradzały.