Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dokądże chcesz jechać? szepnęła przysuwając się do córki — dokąd?
Jadwiga zaczęła odpowiedź od pocałunku.
— Mamciu kochana — rzekła, — dosyć już wymęczyłam mojego Celestyna, i dla niego coś uczynić potrzeba. Pojedziemy do rodziców jego po błogosławieństwo. Winnam to mojemu mężowi.
Księżna nie śmiejąc się sprzeciwać, spojrzała na córkę błagająco.
— Ale dla czegóż dziś? i to tak jawnie, tak głośno? spytała.
— Dla tego, aby to nie pozostało tajemnicą dla rodziny — odparła pani młoda. Poczciwy Rymund, który zna starego ojca i jest z nim dobrze, nie odmówi nam i towarzyszyć będzie...
Litwin dosłyszawszy, głośno potwierdził:
— Jadę i cieszę się z tej myśli.
Nie mogła więc księżna sprzeciwiać się, westchnęła tylko...
Przy śniadaniu Jadzia była w jak najlepszym humorze, ożywiona, roztrzepana prawie i szczęśliwa. Nieśmiałego Celestyna podbudzała ciągle żartobliwie, aby już grał rolę gospodarza.
— Jesteś tu panem, mówiła głośno: mama dziś biedna głowę traci, ja nie mam pamięci na nic, bom szczęśliwa, ty powinieneś zastąpić nas wszystkich.
Pomimo usiłowań pani młodej, towarzystwo ożywić się i rozchmurzyć nie mogło, i jeden tylko Rymund zabawiał je żarcikami... On też jeden miał, apetyt szlachecki, w każdej godzinie gotowy do półmiska i kieliszka, nabierał sobie, rozdawał drugim nalewał, i pierwszy wniósł zdrowie państwa młodych.