Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mościa księżno! odezwał się Litwin rubasznie; nie będzie mnie pan Bóg miał za co płacić, bom dopełnił obowiązku — bardzo miłego dla mnie!
Rymund wniósł do smutnego domu trochę wesela, które go nigdy nie opuszczało... Dano o nim znać księżniczce, a ta kazała go prosić do siebie i już w bieli, z wieńcem pomarańczowych kwiatów na skroni, wybiegła ścisnąć jego rękę.
— Nigdy ci tego nie zapomnę! rzekła poważnie.
Nie oczekiwano już nikogo, i w salonie narzeczeni, wedle obyczaju przyszli prosić o błogosławieństwo najprzód matki, opiekuna, potem wszystkich przytomnych... Księżniczka podała wprost rękę narzeczonemu i w parze z nim, z główką podniesioną, śmiała, majestatyczna wkroczyła do kaplicy, gdzie klęczniki dla obojga były przygotowane.
Ks. Eufrezya nie mogąc się w płaczu utulić, przez całą mszę z zakrytą twarzą, schylona łzy ocierała. Ciche jej szlochanie słychać było ciągle, przerywające szeptanie kanonika i szmer zebranego u drzwi dworu. Z tą samą energią nieopuszczającą jej na chwilę, księżniczka postąpiła do ołtarza z Celestynem... Przysięga jej brzmiała głośno i wyraźnie, tak, że wszyscy słyszeć ją mogli...
Kanonik był poruszony i drżący...
Po krótkiej modlitwie wszyscy się udali na przygotowane śniadanie. Młoda pani zatrzymała się tylko chwilkę w korytarzu i zadysponowała, aby za parę godzin konie były gotowe gdyż potrzebowała z mężem wyjechać na miasto...
Matka dosłyszawszy wydany rozkaz, zbladła i zmieszała się.