Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Matka we łzach od rana, to z gniewu przestawała płakać na chwilę, to wybuchała jękiem i rzucała się na szyję córce, zupełnie spokojnej, z twarzą wypogodzoną, uśmiechającej się do niej i do narzeczonego, który blady i poruszony, równie cierpiał jak księżna.
Ks. Marcin wedle wydanych rozkazów zjawił się rano, lecz grał rolę bierną i milczącą. Zabawiał nie mając co robić w salonie starego kanonika Zamulskiego, przyjaciela rodziny, który państwu młodym ślub miał dawać. Obaj oni po cichu ubolewali nad tym wypadkiem, a staruszek pocieszał się tylko wolą Bożą i niedościgłemi widokami Opatrzności...
Chociaż łudzić się już nie było można, iż z familii ktokolwiek przybędzie, księżna rozkazała małą kapliczkę przystroić w kwiaty i zieleń, obwieszać wieńcami, zasypać różami... Domownicy, ile ich było, zapełniali wcześnie korytarz prowadzący do niej i przed sienie...
Księżniczka była jeszcze w swoich pokojach, Celestyn siedział sam w jej saloniku. Nie spodziewano się już nikogo, gdy ks. Marcin ujrzał z podziwieniem otwierające się drzwi i Rymund we fraku i białych rękawiczkach, z rumianą swą pucołowatą uśmiechniętą twarzą zjawił się, witając wesoło opiekuna i kanonika.
Księżna, której o tem donieść pośpieszono, wybiegła naprzeciw niemu, obie ręce wyciągając, z uniesieniem wdzięczności najżywszem.
— A! ten Rymund poczciwy! wołała. Bóg ci to nagrodzi!