Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

familii. Ks. Herman patrzał na nią pilno, żując coś i przygotowując się do zagadnięcia.
— A to prawda — podniósł głos, — że księżna córce klucz Zbiski oddajesz? hę?
— Choćby wszystko co mam! zawołała wyzwana. Miłości Jadzi dla mnie jestem pewna... nie zabraknie mi przy niej nic — niechże sobie gospodarują.
— Tak — i tracą! dodał niegrzeczny milioner...
— Dla czegoż mają tracić?
— Bo, mościa księżno, kto się w pocie czoła nie dorabiał grosza, a cudzy pochwyci, uszanować go nie umie... Hołyszowi gdy się co dostanie...
Zarumieniła się mocno ks. Eufrezya.
— Ja o moim przyszłym zięciu trzymam lepiej — rzekła sucho.
— Ona już w nim rozkochana jak córka — szepnęła hr. Roza mężowi do ucha... Trudno jej perswadować.
W istocie żywa i podraźniona matka, stając w obronie córki, gotowa była i przyszłego zięcia bronić. Miała do niego żal wielki, nie cierpiała go, — ale przed obcymi musiała brać stronę znienawidzonego. I jej cała milcząca nadzieja na tem polegała, że małżeństwo to rozwieść potrafi.
Krótko zabawiwszy u Żuliety, bo czuła, że była otoczona ludźmi nieprzyjaznymi, księżna okazując im, że małą do tego przywiązuje wagę, prawie nie przemówiwszy do hrabiny Rozy, z daleka głową ledwie pożegnawszy resztę gości — wyszła gniewna.