Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

P. Joachim w głowę go pocałował.
— Idź — rzekł...
Posłuszny już miał odejść — gdy niewyraźny głos ze łkaniem pomieszany usłyszał. Stary wyciągał ręce do syna, aby go raz jeszcze uścisnąć i pożegnać. Twarz jego zmieniona boleścią, gwałtownym woli wysiłkiem przybierała wyraz powagi surowej, która jej była zwykłą.
Przycisnąwszy do piersi syna, p. Joachim odtrącił go z lekka:
— Uczyniłeś po dobrej woli, czy zmuszony, bez rady mej i zgody — to, na co ja ani zezwolić nie mogę, ani pobłogosławić... Nie moja wina, ale rozstać się musimy, bo przyszłości tej nie wierzę i protestować muszę.
Pomilczawszy stary dodał:
— Musimy się rozstać; o tem co się stało ja wiedzieć nie chcę... bądź swobodny...
Znowu słów mu zabrakło.
— Miałem zawsze zamiar wyposażyć cię, dodał — dziś staje się to koniecznością... Cały, jedyny fundusz przeznaczony dla ciebie, składa się z tysiąca dukatów... Leżą one od niedawna w gotówce, bo traf chciał, żem je podniósł na Ś. Jan, a umieścić nie miałem czasu jeszcze. Weź je sobie... W dzisiejszem twem położeniu bez grosza być — upokorzenie większe jeszcze; tego ci oszczędzić muszę. Przepadnie ten grosz ciężką pracą uciułany — mniejsza o to, gdyby nim swobodę i cześć okupić można. Być może, iż familia postara się was rozerwać jeszcze... Natenczas powrócisz do nas... Oby się to stało!