Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Byłeś moją jedyną nadzieją i chlubą — odezwał się nareszcie, — a dziś — jesteś straconym dla mnie dla nas, dla siebie... Nie chcę cię sądzić, ani starym obyczajem klątwą cię moją przestraszać. Potępić nie miałbym siły — przekląć nie potrafię; a jednak, Celestynie — między tobą a nami przepaść staje od dziś dnia. Jesteś mi prawie obcy... Boleję nad tobą — a pobłażać ci równie jak potępiać nie godzi mi się...
Oderwałeś się od nas, albo raczej obca zuchwała dłoń oderwała cię od łona naszego... A co za losy cię czekają!
Zamilkł, jęknąwszy.
— Miłość! miłość! dodał — to dla was młodych owa ultima ratio, którą gdy postawicie naprzeciw światu, prawu, rodzinie, — wszystko musi przed nią skłonić głowę... Miłość! Tak potężne to uczucie — ależ nie starczy na życie całe... a wy za nią oddajecie wszystko...
Celestyn stał już się nie tłumacząc...
— Co dalej będzie — odezwał się p. Joachim — ja ani wiem, ani przewidzieć mogę. Stanie się to, czego ta nieszczęsna zwodnica chciała: będziesz męczennikiem, a dla mnie, powtarzam, tyś stracony... Zerwie się ten związek, bo o to rodzina starać się musi wszelkiemi siłami, a siły jej są wielkie i rozliczne — zostanie plama niezasłużona.
— Zakończył wykrzykiem: O! nieszczęsna godzina, gdyś wstąpił na próg tego domu!...
Celestyn, chociaż znał ojca, obawiał się więcej wybuchu gniewu jego niż takiego końca...
Padł na kolana przed starym...
— Przebacz mi.