Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

widzieć, strwożyła się głosem, jakim to wymówił. Domyślała się już czegoś.
Celestyn zamiast śpieszyć — stał wryty.
— Chodźże chodź! zawołała Leokadya...
Brat ociągał się jeszcze...
— Celestynie — odezwała się nagle — w tem wszystkiem ja coś przeczuwam, widzę. Mów mi, co się stało? Ojciec musiał jakąś wiadomość przywieźć z miasta.
— Jak to? ojciec miałby już wiedzieć! zawołał brat...
— Ale o czemże na Boga! krzyknęła Leokadya i ręce załamała.
Milczał, nic nie odpowiadając Celestyn.
— Nie róbże przedemną tajemnic... nagliła.
Ociągającego się jeszcze pociągnęła gwałtem ku dworkowi.
W sieni zaledwie dały się słyszeć kroki, gdy ze swej izby p. Joachim donośnym głosem zawołał:
— Celestyn...
Zadrżeli oboje. Wyraz, z jakim wymówił to ojciec, był nakazujący i groźny... Leokadya zmiarkowała, że musi brata wpuścić samego, i pokornie została u drzwi.
Gdy się one otworzyły, spostrzegła starca siedzącego na łóżku, z oczyma wlepionemi we wchodzącego brata. Tem podobien był do winowajcy, który przed sędzią ma stanąć.
Ojciec zmierzył go wzrokiem sięgającym do głębi duszy...
— Celestynie — odezwał się — tłómacz mi się... objaśnij.. głupią jakąś wieścią zabito mnie w mieście. Co