Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Proszę cię, bądź spokojna — wiesz, że mi na takcie nie zbywa. Oznajmiłaś jej o mnie? zapytała hrabina.
— Nie — cicho szepnęła matka...
— To lepiej — odezwała się Roza — i nie siadając nawet, pokazała na drzwi, tak jej do Jadwigi pilno było.
Księżniczka siedziała w swoim saloniku na kanapie, blada jeszcze, ale z twarzyczką już ożywioną, wesołą prawie, strojna z wielką elegancyą. Spodziewała się może kogo innego, bo zobaczywszy w progu hrabinę, której nie lubiła, skrzywiła się i na matkę popatrzała z wyrzutem. Roza zbliżała się tymczasem, okazując czułość wielką.
— Słyszałam, kochane dziecię — poczęła — że byłaś ciężko chora... Wszyscyśmy dzielili twej matki cierpienie... lecz, dzięki Bogu, widzę, że już wszystko szczęśliwie przeszło...
Jadzia witała zimno natrętną — kuzynkę.
— Tak, w istocie jest mi nieco lepiej.
Hrabina zabrała przy niej miejsce na kanapie, rozsiadła się szeroko, i poczynała mrugać na matkę, aby je same zostawiła. Księżna znalazła pozór jakiś, i ociągając się wyszła. Wzrok córki ścigał ją wymówką, że sam na sam zostawiała ofiarę z tą nieznośną kaznodziejką.
Jak tylko matka znikła za drzwiami, hrabina przysunęła się do Jadzi, usiłując ująć jej rękę... co się nie udało.
— Moja droga kuzyneczko... proszę cię — zamruczała, głos łagodząc — jakieś plotki — ja nie chcę im wierzyć... Co to jest?