Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hrabina zwróciła się do matki.
— Pozwolisz mi przyjechać jutro? spytała.
— Bardzo cię proszę, odpowiedziała księżna — lecz zdaje mi się, że im energiczniej będziemy występowali... zam Jadzię... tem skutek pewniej będzie przeciwny. Na nią jeden sposób, ażeby sama zmieniła postanowienie... zostawić ją swobodną — a przewlekać...
Ks. Marcin śmiało potwierdził.
— Tak jest! tak! my ją lepiej znamy.
Nikt zresztą nie zdawał się zdania jego podzielać.
Milczano. Księżna, która już niespokojną była, zostawiwszy córkę samą, wstała i chłodno się żegnać poczęła... Nie zatrzymywano jej, wyszła. Żulieta tylko odprowadziła ją do przedpokoju, i chwilę tam na rozmowie pozostała.
Śmielej się teraz odzywać zaczęły głosy. Ks. Eustaszek opowiadał dowcipnie, jak go Jadzia przyjęła ostatnim razem — jego! jego, którego przecię znali wszyscy, że nie był pierwszym lepszym.
Ruszano ramionami.
— Ale proszęż mi powiedzieć, odezwała się hrabina, zwracając do ks. Marcina — cóż ten pan Kormanowski, ekonomczuk, ma oprócz ładnej twarzyczki?
— Uczony! bardzo uczony! śmiał się książę Eustachy... Bardzo seryo!... Doskonały komedyant, bo w salonie z daleka można go wziąć za wcale coś dystyngowanego... Dopiero z blizka poznaje się ciężkiego pedanta...
— Umie języki? pytała Roza.