Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kochana moja Fraziu, poczęła obracając się do matki. Mogłaś się dać niespodzianemu wybrykowi córki pochwycić — ale teraz, teraz my ci wszyscy pomożemy, wpłyniemy, aby to zerwać.
Zwróciła się do obecnych.
— Słowo sobie dać potrzeba, aby familia, jeżeli się ta plotka rozejdzie po mieście, a rozejść się może, bo ci Kormanowscy umyślnie to rozbębnią — wprost zaprzeczała jak kalumnii, jak bajce!
Wszyscy się zdawali zgodni; jedna matka głęboko zadumana, nie dała życia znaku. Siedziała z głową zwieszoną, z myślami pewnie u łoża córki...
— Jadzia jest jeszcze chora — dodała hrabina, — nie potrzeba do niej puszczać gości, nie dawać jej wychodzić do salonu, dopóki na nią nie wpłyniemy.
Tu się zwróciła nachylając do matki.
— Pozwolisz mi, ja jutro przyjadę. Zostawisz mnie z nią sam na sam, na jakie pół godziny. Jadzia ma bardzo dobrze w główce, niepodobna żeby mnie nie zrozumiała i żeby to na nią nie oddziałało. Nie może dla kaprysu jakiegoś dziecinnego kompromitować całej familii. Cóż za maryaż? Pani Kormanowska? kto to zna?? A przytem już to samo, że był guwernerem, czy profesorem w domu, rzuca cień, każe się domyślać!
Matka podniosła głowę i twarz zmarszczyła groźnie.
— Ludzie są źli, a tu temat bardzo podatny do haftowania na nim...
Uśmiechała się złośliwie, inni panowie robili miny, jak gdyby domyślali się w istocie jakichś okropności.