Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Szlachcic? przerwał ks. Herman.
— Niewątpliwie — dodał Marcin — a i to przypominam sobie, że książę raz, będąc w dobrym humorze, z Paprockiego przypomniał staremu, że Junoszowie Kormanowscy mieli kasztelana w swoim rodzie.
Szmer, szyderskie śmieszki powitały tę powieść ks. Marcina.
— Ale cóż bo znowu! oburzyła się hrabina Rosa.
— Proszęż mi dać dokończyć — szybko rzekł ks. Marcin. — Pamiętam, że stary rządca na to odparł księciu: — Mości książę, wolałbym odziedziczyć wioskę niż tytuł po pra-pradziadzie...
— Przecięż to kasztelaństwo książę stary, który żartobliwym był — przerwała hrabina — musiał skomponować?
— Nie wiem — mówił Marcin dalej, nie dając sobie odebrać raz zabranego głosu. Nie wiem, ale to wiem, że ze starego ojca tego panicza byli kontenci. Jest to bardzo zacny człek.
— A syna wychował na intryganta — wybuchnęła hrabina; — bo że to była rachuba i intryga niecna na fantastyczne usposobienie Jadzi, na ślepe przywiązanie do niej matki — to przecię jawne...
Matka, któraby była mogła stanąć w obronie Celestyna, bo najlepiej wiedziała, iż wcale się nie starał o tę miłość Jadzi — nie śmiała się odezwać. Siedziała w myślach pogrążona. Całe towarzystwo zresztą z nią razem przemyśliwało teraz nad tem tylko, aby nie dopuścić tak dziwnie im na głowy spadłego małżeństwa.
Hrabia Tymoleon spoglądał na żonę, bo w istocie ona tu była główną sprężyną.