Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wśród tej hałaśliwej rozmowy, drzwi się otworzyły i wbiegła księżna. Milczenie nastało nagłe. Wchodziła upokorzona, czując się obżałowaną, za wczasu szukając oczyma, ktoby jej tu mógł przyjść w pomoc, a znajdując tylko nadąsane dumnie, niechętne twarze i wejrzenia, i ludzi bezlitośnych a szyderskich... Na twarzy jej zawsze dziwacznie się wykrzywiającej, ból był widoczny, oczy miała zapłakane, oddechu jej brakło. Rzuciła się na pierwsze krzesło wolne, a litościwa gospodyni, widząc ją w tym stanie, wódkę kolońską, którą się leczyła sama, pośpieszyła jej podsunąć. Tyle miano tylko litości nad przygnębioną, że długo nikt się nie śmiał odezwać; czekano, ażeby sama niemiłą zagaiła sprawę.
Ks. Herman siedzący naprzeciw, dyszał głośno i wzdychał a marszczył się. Opiekun korzystając z chwilowego milczenia, trochę myśli zebrawszy bąkać coś zaczął. Zwrócił się do przybyłej.
— Niechże kuzynka mnie ratuje, bo tu wszyscy na mnie — rzekł, — jak gdybym ja sam był winien. Com ja winien??
Księżna poruszyła ramionami.
— Nikt nie winien — rzekła, — fatalizm! nieszczęście... Któż mógł coś podobnego przewidzieć, wpaść na myśl tę? Nie posądzałam Jadzi... Do dziś dnia tego sobie wytłómaczyć nie umiem...
Hrabina Rosa zbliżyła się do niej, przypominając postawą i wyrazem twarzy tragiczną królową Elżbietę.
— Moja droga — poczęła — dziś już tłómaczyć za późno i do niczego nie prowadzi. Potrzeba zapobiedz temu szaleństwu!