Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ścią, że zwykle nieumiejący ani polemizować, ani się obronić, opiekun stracił całkowicie przytomność. Sypały się wymówki, znosił je zżymając ramionami, oczy podnosząc, ręce wyciągając...
Wodzem wszystkich attakujących ks. Marcina była hrabina Rosa... Głową wyższa od niego, wyprostowana, podraźniona, rozpalająca się coraz mocniej hrabina takiemi ruchami kommentowała swój występ, iż zdało się, jakby zamierzała zgnieść w końcu przeciwnika. Dla świadków śmiesznem prawie wydawać się musiało, że każdy gwałtowniejszy ruch tych rąk rozmachanych zmuszał ks. Marcina do wyginania się, jakby uderzenia chciał uniknąć.
— Ale proszę księcia, proszę księcia! wołała deklamując hrabina, — przyjąłeś na siebie obowiązki opiekuna, więc za wszystko jesteś odpowiedzialnym. Cóż? malowany byłeś! Wszakże niemal codzień uczęszczałeś do tego domu, znałeś słabość tej ks. Eufrezyi, która dziecku nie umiała nigdy nic odmówić — patrzałeś na to, gdy przez rok ten jakiś szerepetka sam na sam jej dawał te śliczne lekcye...
— Ale nie sam na sam! zawołał ks. Marcin, którego zagłuszono.
— Co to tam! co to tam! zamruczał tuż siedzący ks. Herman. Winien jesteś! Skandal, ohyda...
— Z tego nic być nie może, wtrącił hrabia Tymoleon... tylko pozostanie właśnie skandal...
— Rzecz monstrualna! odezwała się gospodyni.
— Wprost niemożliwa — rzekł chłodno ks. Eustachy...
— Wszelkiemi środkami familia musi oprzeć się, zapobiedz, zakończyła hr. Rosa.