Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Opiekunie! co zrobiłeś z wychowanicą swoją?
Położenie wszystkich osób biorących udział w tej scenie, jakby z dramatu francuzkiego wydartej, było przykre, lecz w najprzykrzejszem może znajdował się Celestyn.
Jadzia zapanowała tak nad nim wybuchem miłości, której się oprzeć nie umiał, że zapomniał o swem stanowisku, o rodzicach, o przyszłości, jaką gotował sobie, o godności własnej. Teraz dopiero z wolna przychodził do siebie, i zimny pot go oblewał.
Jadzia uściskawszy matkę, szepnęła jej na ucho, żeby jej pozwolono jeszcze chwilę z narzeczonym pozostać. Miała z nim wiele do mówienia. Po tem, co się już stało, nie ulegało to trudności żadnej. Księżna ułagodzona znacznie wzięła pod rękę kuzyna, uśmiechnęła się Celestynowi, krzesło mu wskazując — i wyszli.
Wiedzą to wszyscy z doświadczenia, jak twarze osób nerwowych nadzwyczajnym, szybkim ulegają zmianom pod wrażeniem tego, co przygnębia i draźni lub rozwesela.
Księżniczka niemal w oczach ze szczęścia czy z odniesionego zwycięztwa stała się znowu odmłodzoną, promieniejącą. Życie jej powracało, siły się wzmagały. Skinęła na Celestyna, aby się ku niej przybliżył.
— Proszę mnie słuchać — rzekła... Walną bitwę wygrałam wprawdzie, zaskoczywszy nieprzyjaciela, gdy się nie spodziewał napaści; ale wiem dobrze, iż na tem nie koniec jeszcze. Ja dotrwam do końca — ale proszę, abym w was pomoc miała. Będziesz wiele pewnie znieść musiał... ale szczęście coś warto...