Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czarniami w przyszłości odpokutować przyjdzie za nią. Uciekłby był gdyby mógł, ale dziewczę rozgorączkowane i jego trzymało wzrokiem nakazującym.
Z jakiem uczuciem wreszcie księżna zbliżyła się do Celestyna, oddając mu pierścionek córki, opisać trudno. Ks. Marcin stał wryty, czując, że sama przytomność jego czyni go świadkiem wypadku, którego wina spadała w części na niego... Jadzia, która od dawna upatrzyła bardzo prostą obrączkę z niezapominajką na ręku Celestyna, darowaną mu przez siostrę, upomniała się o nią — i natychmiast na palec włożyła...
Dopiero gdy się to wszystko dopełniło, obie ręce swe chude wyciągnęła ku matce, wołając:
— Chodź! chodź!
I z namiętnością rzuciła się jej na szyję, ściskając, całując, pieszcząc, chcąc jej nagrodzić wszystko co ucierpiała. Serce macierzyńskie tak było spragnione tej czułości dziecka, której ono najmniejszej oznaki nie dało jej w przeciągu choroby, iż — na chwilę księżna zapomniała o wszystkiem, rozpłakała się szczęściem, przebaczyła i okrywała pocałunkami gorącemi swą jedynaczkę.
Ks. Marcin stojący w pośrodku pokoju, z chustką od nosa w ręku, nie wiedział ani co z sobą, ani co zrobić z oczyma, bał się spojrzeć na Celestyna, nie śmiał na Jadzię, i przypatrywał się tymczasowo końcom butów swoich, wcale nie uroczym...
To, co się tu w tej chwili stało, było niczem — następstwa... jak chmura piorunami brzemienna wisiały przed oczyma jego, a głos jakby z górnych stref wołał mu do uszu: