Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

iść sama, a wołaniu córki oprzeć się już nie mogła, chwyciła go za rękę i pociągnęła z sobą.
Jadzia miała czas ochłonąć trochę do przybycia matki i opiekuna, nie tracąc wcale energii. Widząc matkę i bladego jak ściana ks. Marcina, z powagą wskazała na — ofiarę swą...
— Oto jest narzeczony mój, rzekła, którego wybrałam sobie... Tak, kochana mamo. Ten lub żaden... Wiem, że się to dziwnie wydawać może, ale moje serce mu oddałam, rękę muszę... Inaczej żyć nie chcę...
— Jadziu! Jadziu! poczęła matka — unosisz się.
— Tak — unoszę się, bo go kocham — odparła księżniczka... Jeśli się nie zgodzicie na to... ja potrafię umrzeć — ale com postanowiła dotrzymam: albo za niego lub za nikogo...
Trącony ręką przez księżnę opiekun, otworzył usta i zaczął coś bełkotać tak niewyraźnie, iż nikt go zrozumieć nie mógł.
W obec matki i jego, księżniczka zdjęła z palca przygotowany pierścionek i wyciągnęła już rękę z nim ku Celestynowi, gdy myśl jej jakaś przyszła dziwna. Spojrzała wyraziście na matkę i wskazała jej wolę swą, aby ona zaręczynną obrączkę sama oddała narzeczonemu. Niepodobna było dalej despotyzmu rozpieszczonego dziecka posunąć. Księżna błagała ją wzrokiem, aby jej tego upokorzenia oszczędziła, nie pomogło nic. Jadzia trzymała pierścionek uporczywie, marszcząc brwi, i biedna matka poddać się musiała.
Celestyn stał jak na mękach, pojmując dobrze, ile ta miłość Jadzi nienawiści zrodzić musi, ilu mę-