Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niły, trochę świeżości wróciło na lice, czasem nawet uśmiech ją na chwilę rozpromienił. Smutek pozostał na dnie, — lecz nie tak często wypływał przez usta i oczy.
Gdy Sylwan z radością postrzegł tę zmianę w matce, ona z trwogą znalazła syna postarzałym i przybitym, zbiedzonym jakimś i nadzwyczaj milczącym. Serce matki domyślało się, że to bez przyczyny być nie mogło; — starała się jej dopytać, lecz Sylwan zbył ją kilku obojętnemi słowami.
Nazajutrz, gdy siadł na ławie, naprzeciwko okna, przedwczesne włosy siwe, które już dawniej widziała, uderzyły Horpynę, — zdawało się jej, że ich przybyło.
— A! — zawołała ręce łamiąc strwożona, ty się zamęczasz dla mnie! Co twoje za życie? Połowa duszy tu, połowa tam, a szczęścia dla ciebie nigdzie. Nawet dla matki tyś na pół obcy, a dla tych ludzi, z którymi przestajesz, gorzej jeszcze.
Zaczęła lamentować podawnemu.
— Po co mi Pan Bóg dał życie? Chyba, abym za grzechy pokutowała na tym świecie. Wszędzie, gdzie stąpię, niedolę z sobą przynoszę.
Gdybym umarła — byłbyś wolnym!
Nie dał jej mówić Sylwan, ale się rozpłakała rzewnie. Dusza się otworzyła, nie mogła już w sobie wstrzymać nawet tajemnicy tyczącej się