Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dłużej tu nie powinien był pozostać i szybko żegnać się zaczął. Panna Michalina odprowadziła go do drzwi z naleganiem i powróciła do matki, która stała w temsamem miejscu nieporuszona.
— Mamo?... co tobie? — zawołała.
— Nic, dziecko moje — wahając się, poczęła matka, oglądając się po przechodzących sługach — Chodź ze mną do gabinetu.
I wyraz twarzy i ton mowy zapowiadały, że to — nic — było jednak czemś dosyć ważnem.
Zawierska padła na kanapkę i podparła głowę na ręku smutna.
— Misieczku moja droga — odezwała się — jesteś trzpiotkiem nieostrożnym. Po co było Horpińskiego na wieś zapraszać?
— Bo chciałabym go tam widzieć — poprostu odparła Misia.
— Ale, dziecko moje — wtrąciła matka niespokojnie — czy wiesz, że... że już plotą ludzie — niewiedzieć co — i żenią ciebie z nim?
Michalina się roześmiała.
— Nie rozumiem, co-by w tem dla mnie uwłaczającego być miało — rzekła. To pewna, że o mnie ani myśli, ale gdyby myśl tę powziął, nie widzę w niej nic tak — poczwarnego!
Matka zacisnęła usta.
— Dziecko moje! — szepnęła.
Rumieniec oblał twarz Michaliny.