Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale ja namiętnym myśliwcem nie jestem — rzekł Horpiński — poluję, bom próżniak.
— Słowem, że do nas pana w żaden sposób skusić i pociągnąć nie można — dodała z lekkiem westchnieniem panna Michalina. — Wiem, że nie udałoby mi się nawet oporu jego zwyciężyć zapewnieniem, że milszego towarzystwa, nad jego — nie znam.
Skłonił się Horpiński, ale twarz jego posmutniała.
W tej chwili powolnym krokiem przesuwała się przez pokój pani Zawierska, a córka wstała żywo, pochwyciła ją pod rękę i, sparłszy główkę na jej ramieniu, przyprowadziła do Sylwana.
— Niechże mama poprze moją nadaremną prośbę — rzekła. — Zapraszam do nas na wieś p. Horpińskiego i — najniegrzeczniej w świecie, droży się i opiera.
Matka zdawała się zmieszaną.
— O! nie powinieneś nam tego odmawiać odezwała się głosem jakimś drżącym. — Bardzo-by nam było miło.
Nie nalegała jednak zbytecznie; Sylwan uczuć to musiał.
Panna Michalina nie rozumiała chłodu matki, bo nie wiedziała, że wczoraj właśnie usłużne usteczka doniosły Zawierskiej, iż — po mieście żeniono już Michalinę z Horpińskim. On czuł, że