Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moja najdroższa — mówił, bijąc się w piersi Wojtek — mogę ci poprzysiądz, jak ciebie kocham, jak kochani Emilkę... że o niczem z nią nigdy nie mówimy, tylko o Sylwanie!
Przecież masz oczy i nie podobna, abyś nie widziała i nie czuła, że ona się w nim kocha — on w niej... nasza rozmowa regularnie się od niego zaczyna i na nim kończy.
Muszę jej opowiadać nasze stare dzieje — chce wiedzieć wszystko.
— No — to niechże go sobie weźmie tego idealnego, nieznośnego swego Sylwana, którego ja cierpieć nie mogę — i niech nam raz dadzą pokój!
Zczasem, chociaż pani Terenia, przekonawszy się o prawdziwości słów męża, znacznie mniej stała się drażliwą — nie mogła jednak pogodzić się ani z Zawierskiemi, ani ze wspomnieniem Sylwana, który narzucił tę opiekę mężowi.
Wojtek, na prawdę, choć mu żona głowę trapiła wymówkami — nie gniewał się za to, że przypadek go zbliżył do Michaliny, którą coraz wyżej cenić się uczył. W towarzystwie jej znajdował wiele przyjemności i sądził zawsze, że przyjacielowi usłużyć potrafi.
Rozmowy w Zaborowie w istocie niezmiennie zawsze prawie toczyły się tylko o Sylwanie. Z żywem zajęciem nie kryła się panna; Woj-