Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
90

tny i oddawna niezamieszkany. Grube drzwi dębowe na potężnych zawiasach, dzieliły izbę od alkierzyka. Niewiedzieć po co, poszedł dnia tego po wschodkach do téj kryjówki, rzucił tam słomy trochę, obejrzał ją ze świecą i wychodząc probował czy drzwi się zamykają, usiłując klucz dobrać do zardzawiałego zamka. Po chwili rozmysłu, rzucił klucz i podjął go znowu, wahał się i szedł, wracał, odtrącił nareszcie żelaztwo, które był wyszukał, światło zagasił i na mur się wdrapał znowu. Napróżno ojciec Mielecki chciał go rozruszać, rozchmurzyć, usiłowania były nadaremne, chodził tak, aż dopóki go z innemi na radę nie wezwano.
Xiądz przeor, z zakonnikami i bracią ślachtą, już szumnie a głośno, jak to u nas zwykła, radzili w definitorium, a ściany sali rozlegały się huczną rozprawą, w któréj niemal wszyscy mówili, a nikt słuchać nie chciał. Zdania były wielce podzielone.
Jedni chcieli bronić się, poświęcając mnichów, w przekonaniu, że im się szwed nic uczynić nie odważy; drudzy radzili czekać jeszcze rachując na zimę, inni przebąkiwali o królu, o kasztelanie Kijowskim, inni rozpaczali i poddawać się chcieli. Pan Zamojski myślał, mil-