szopy i stodoły niskie i liche, a po nad ich dachy wyglądały żółte nagromadzone sterty, nieźle mówiące o urodzaju. Z roku przeszłego ogromne stożysko miętej słomy, stało także niespożytkowane.
We wsi cicho było jeszcze, bo wieczór nie nadszedł, Bernard spojrzawszy dopiero teraz na niebo i rozrachowawszy się z czasem, pomiarkował że przed nocą z Konstantynowa wrócić było można. Koń i on był zmęczony, lecz nie szło mu ani o siebie ani o wierzchowca, zaproponował więc że sam ze Skalskim jechać może. Skalski się oparł temu.
— Gdy się pan tam pokażesz, możesz popsuć interes, więc lepiej odpocznij u mnie. Konia popaść trzeba — a pan jadłeś co? zapytał.
— Nie — od wczoraj nic — rzekł obojętnie Bernard, żyję gorączką, która mnie karmi.
Skalski popatrzył nań i konie poszły kłusem. Minęli tak część wsi, groblę i dostali się do dworu w którego ganku, czekając na gospodarza stały dzieci z guwernantką panną Balbiną. Były to dwie córeczki, najmłodszy chłopczyk jeszcze w sukience jak one.
Panna Balbina była guwernantką tanią, nie zdaleka sprowadzoną i nie wykwintną. Brat jej w okolicy trzymał małą dzierżawę, ale że się z nim i jego żoną pogodzić nie mogła, zdecydowała się przyjąć obowiązki wychowawcze u Skalskiego. Naturalnie jako córka obywatelska, niegdyś do rodziny zamożnej należąca, dbała wielce o to aby ją szanowano i Skalski grzecznością, a poważaniem jej okazywanem część honorarjów wypłacał. Panna Balbina nie miała wiele więcej nad lat trzydzieści, twarzyczkę nieszpetną, i nie była bez nadziei że wdowiec w końcu poda jej rękę do ołtarza. W domu też uważała się już niemal panią i grała rolę gospodyni. Była to osóbka szczupła, żywa, czarnooka i z chudemi rączkami, ze spiczastemi łokciami, mówiąca szybko, żywo, nieustannie i znajdująca że nikt nie znał się lepiej na dobrych manierach i salonowym tonie, jak ona. Mimo szczebio-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/55
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.